Drodzy Państwo! Just Cause 3! Chociaż, w sumie, to nikt nie powinien być zaskoczony, że naprawdę porządna część druga doczekała się kontynuacji. Gra popełniona przez studio Avalanche, które maczało palce, w całkiem niezłym, acz ocenionym średnio Mad Max. Przygody pana Rockatansky’ego (wieść gminna niesie, że jego przodkowie pochodzili z okolic Grójca) oceniono średnio, zaraz po stwierdzeniu, że cierpi na „syndrom otwartego świata”, polegający na tym, że można tułać się po mapie i nie mieć nic do roboty. Czy Just Cause 3 zapadło na tę samą przypadłość?

Na początek zajmiemy się portem PC, tak portem, bo Just Cause 3 ewidentnie powstała z myślą o konsolach i możliwościach jakie stawia przed nami ekran opcji. Zaskakująco, można się całkiem fajnie pobawić i dostosować wyświetlanie do możliwości naszego sprzętu. Od góry lecąc, opcje pozwalają nam na klasyczne ustawienie pełnego ekranu, bądź grę w oknie. Dziwne, bo brakuje opcji borderless window, ale nie można mieć wszystkiego. Zaraz pod tym jest możliwość całkowitego wyłączenia synchronizacji pionowej. Dlaczego wyłączenia? Dlatego, że niezależnie od sprzętu na jakim gramy (a testowałem toto na sprzętach rozmaitych) ilość klatek na sekundę potrafi spaść nawet o połowę, co na samą, bardzo dynamiczną rozgrywkę ma wpływ niebagatelny. Kolejne, filtrowanie anizotropowe, dające się ustawić nawet do x16, zatem dobrze jest. Na sprzętach DUŻO poniżej specyfikacji minimalnej, ustawienie x2 pozwala na uruchomienie gry. Zaskakująco skalowalny silnik, ale bez porządniejszej niż jednogigowa karta, to raczej proponuję nie spodziewać się cudów. A skoro o wymaganiach była mowa, poniżej takowe, podane przez producenta.

Wymagania minimalne:

  • Intel Core i5-2500K (3,3 GHz) lub AMD Phenom II X6 1075T (3,0 GHz
  • 6 GB pamięci RAM
  • Karta grafiki Nvidia GeForce 670 (2 GB) lub AMD Radeon HD 7870 (2 GB)
  • 54 GB wolnego miejsca na dysku
  • 64-bitowy system operacyjny Windows Vista SP2/7 SP1/8.1 

Wymagania zalecane:

  • Intel Core i7-3770 (3,4 GHz) lub AMD FX-8350 (4,0 GHz)
  • 8 GB pamięci RAM
  • Karta graficzna Nvidia GeForce 780 (3 GB) lub AMD Radeon R9 290 (4 GB)
  • 54 GB wolnego miejsca na dysku
  • 64-bitowy system operacyjny Windows Vista SP2/7 SP1/8.1 

W kwestii rozdzielczości ekranu jakie są dostępne, to do wyboru dostaliśmy 22 opcje, od archaicznego 640×480, aż do 2560×1440. Dalej to już tylko filtrowanie anizotropowe, suwak korekcji gammy, szczegółowość wody, cieni, teselacja. Jednym słowem wszystko, co pozwoli z Just Cause 3 wycisnąć najwięcej klatek ile nasza maszynka da radę. Części funkcji zwyczajnie nie jestem w stanie wykorzystać, bo upgrade karty dopiero w drodze, ale źle ogólnie nie jest. Warto wspomnieć, że na chwilę pisania tego tekstu nie ma sterownika wspierającego SLI, ale znając życie można spokojnie spodziewać się takowego w najbliższym czasie.

Jadąc dalej po ekranach opcji, zauważyłem, że gra nie pozwala mi na rebind klawiszy z pada, podłączonego do kompa. Dziwne, bo w przypadku klawiatury wszystko można ustawić po swojemu. Tutaj, niestety nie. Z rzeczy, jakie średnio mi się spodobały, to powielone klawisze. Naciśnięcie powoduje jedno, przytrzymanie drugie. Mała rzecz, ale jednak przeszkadza. Dodatkowo, warto wspomnieć, o możliwościach jakie daje menu kontroli dźwięku. Trzy różne suwaki, dla regulacji głośności dialogów, akcji i muzyki, to bardzo mile widziana opcja. Ostatnią z opcji, na które warto zwrócić uwagę, to centrowanie kamery w czasie używania pojazdów. Jeśli nie kręcimy jakiegoś niezwykle dynamicznego teledysku, oczywiście do Linkin Park In The End, to osobiście bardzo polecam pozostawić tę opcję uruchomioną. Ułatwia grę niesamowicie.

Zacznijmy zatem zabawę.

Pierwsze co rzuca się w oczy, to przewijający się na dole ekranu tekst. I mam z tym kolosalny problem. Okazuje się, że gra Just Cause 3 wyposażona jest, nie wiedzieć po co, w konieczność ciągłego podłączenia online. Avalanche zaklina się na wszystko, że nie jest to DRM, absolutnie, ale sam fakt pozostaje, że takie połączenie, szczególnie w realiach stabilności polskich łącz, nieco przeszkadza. Przykład z gry. Biegam sobie ochoczo po mapie, robię to co do mnie należy, a tu nagle trzydziestosekundowa zwiecha, tylko dlatego, ze serwer się gdzieś tam zagubił i gra nie może przesłać informacji o tym, ile razy moja postać podskoczyła w ostatnim kwadransie. Te, jakże istotne, dane potrzebne są do tego, by porównać moje dokonania z wyczynami innych graczy. Losowych. Poważnie. Jeden jedyny z moich znajomych, również recenzent, przewinął się przez te statystyki. Cała reszta, to zupełnie obcy mi ludzie. Nie żebym narzekał, że okazało się, że nurkowałem dłużej niż xxxSephiroth2003PLxxx, ale cóż mnie obchodzi statystyka człowieka, którego nie znam? Żeby toto porównywało tylko znajomych ze Steama, to jeszcze bym zrozumiał, ale takie zastosowanie, w połączeniu z zawieszaniem się gry na czas reinicjalizacji połączenia z serwerem, za KAŻDYM razem, kiedy uruchamiamy mapę, bez której grać się zwyczajnie nie da, uważam za całkowity brak sensu i zmarnowanie czasu człowieka, który musiał to zakodować. Jedyny sposób, by się tego pozbyć i przyspieszyć działanie Just Cause 3, to przestawienie Steama w tryb offline. Warto!

Jeśli o samą grę chodzi, to akurat nie ma na co na wstępie narzekać. Całość mapy ładuje się zanim gra pozwoli się uruchomić, co po wyłączeniu magicznych opcji bezużytecznego dzielenia się bezsensownymi statystykami, nie trwa jakoś specjalnie długo, pozwala na natychmiastowe rozpoczęcie zabawy. A zabawa wygląda na pierwszy rzut oka niekiepsko. Pojawiły się nawet głosy, że ciężko uwierzyć w fakt, że jakość grafiki poprawiła się aż tak bardzo, od czasów pamiętnego Just Cause 2.

Trzeba przyznać, że wspaniała „dwójca”, nawet po podkręceniu grafiki na maks nie wygląda nawet po części tak dobrze jak Just Cause 3.

Nie za darmo rzecz jasna, bo mimo rewelacyjnego wyglądu i świetnego oświetlenia i fantastycznych widoczków, najnowsza odsłona przygód Rico wymaga, oj wymaga. Wspomniane wcześniej uruchomienie na najniższym możliwym sprzęcie, pozwala na… no właśnie – uruchomienie. O komfortowej grze można oczywiście zapomnieć, bo PC Master Race nie pozwala na cieszenie się wyświetlaniem w okolicach 16 fps. Na sprzęcie jak najbardziej odpowiednim do grania (a jak wspomniałem, giera testowana była na bardzo różnych maszynach) nadal można spotkać miejsca, gdzie nie jest za płynnie. Owszem, ilość klatek nadal jest zadowalająco skacząca między 40 a 60 fps, ale nie da się nie zauważyć pojawianie się obiektów z odczuwalnym opóźnieniem, szczególnie, kiedy podróżujemy z dość dużą prędkością. Nie wpływa to jakoś znacząco na rozgrywkę, ale wspomnieć, z kronikarskiego obowiązku trzeba.

Rozgrywka całościowo. No cóż, pomijając zawiłości fabularne, polega na przemierzaniu mapy wzdłuż i wszerz, przy użyciu beznadziejnie prowadzących się samochodów i motocykli, trochę lepiej sprawujących się latadeł i rewelacyjnego chwytaka, którego celności i użyteczności do dziś dnia zazdrości Scorpion z Mortal Kombat, spadochronu i skrzydeł spod pachy, upodobniających nas do obdarzonej nadmiarem skóry wiewiórki. W czasie przemierzania wspomnianego wyżej, nasze zadanie koncentruje się w większości na oswobadzaniu i zaprowadzaniu światła demokracji, do zapyziałej światopoglądowo bananowej republiki, jaką straszny generał zbudował sobie na śródziemnomorsko wyglądającej wyspie Medici, będącej naszym placem zabaw. Zaprowadzanie demokracji w Just Cause 3 polega w większości przypadków na radosnej demolce wszystkiego co się na czerwono świeci, więc billboardów z podobizną znienawidzonego generała, beczek z benzyną, generatorów maści wszelkiej oraz wieżyczek równie wszelkiego autoramentu. Brzmi niezbyt podniecająco, ale trzeba przyznać, że rozpierducha jest przednia, szczególnie, kiedy stojące obok siebie rzeczy eksplodują w pięknym łańcuszku destrukcji. Niezwykle przyjemne jest wyzwalanie miejscowości, baz wojskowych i niewojskowych przy akompaniamencie różnokolorowego BUM, ale z czasem, staje się to dość monotonne, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że przesunięcie fabuły wymaga od nas oswobodzenia konkretnego obszaru, bądź procenta mapy. Generalnie, rozwalanie szalenie podobnych do siebie obiektów daje naprawdę niemało frajdy, ale w chwili, kiedy trzeba wywalczyć sobie drogę przez wrogich żołnierzy tylko po to, by dowiedzieć się o co chodzi w fabule dalej, to robi się nieco niefajnie.

Używanie broni, a tej w grze akcji rzecz jasna brakować nie może, jest bardzo przyjemne, ale większość czasu całość sprowadza się do wycelowania w, mniej więcej, okolice przeciwnika i naciśnięcia spusty. Just Cause 3 nie pozwala na precyzyjne celowanie, no chyba że mamy snajperkę, zamontowanego do gry moda, albo kupimy skilla, który da nam możliwość celowania inaczej, niż z biodra. Całkiem to przyjemne, ale headshotów złapać się za wiele nie ma. Jednorazowo mamy dostęp do broni jednoręcznej, z dual wieldem włącznie, broni dwuręcznej, w którą włączają się wszelakie karabiny, oraz broni specjalnej, najczęściej wyrzutnia, czy to rakiet, czy granatów, czy złomu rozmaitego. Just Cause jako seria nie może się cieszyć nie wiadomo jakim zróżnicowaniem w kwestii sprzętów, służących do rozdawania radosną lufą prezentów. Jest rzetelnie, jest dobrze, ale na dłuższą metę, to tak naprawdę nie ma znaczenia, jakiego konkretnie typu broni używamy, bo w konkretnych grupach, są do siebie szalenie podobne. Głównie powinno się, a gra ewidentnie na to stawia dość spory ciężar, korzystać ze wspomnianego chwytaka, który z czasem pozwala nam spinać całkiem ciekawe rzeczy ze sobą, oraz, praktycznie nieograniczonej ilości ładunków wybuchowych.

Eksplozje, jakie możemy komponować w grze, to jest to. Szkoda tylko, że tak lekko nie ma. I tu właśnie jest jedna z największych w mojej opinii bolączek z jakimi przyjdzie się zmagać. Na fantazyjne i kombinowane metody destrukcji nie ma za bardzo czasu.

Tym bardziej, że celna seria z autocelowanego karabinu załatwia sprawę równie dobrze, co cztery beczki, skrzynka narzędziowa i niezwykle pechowy wartownik upięte do lufy czołgu i użyte jak gruszka wyburzająca. Gra zwyczajnie jest zbyt dynamiczna, by mieć kiedy dać upust fantazji. Szczególnie w przypadku, kiedy jakieś przesadne skradanie się nie ma większego sensu, bo nasz bohater jest w stanie dosłownie wziąć na klatę pocisk przeciwpancerny i biec dalej. Dwa pociski powodują natychmiastowe wysłanie Rico Rodrigueza do Krainy Wiecznie Świeżych Pączków, ale na dłuższą metę nie ma to większego znaczenia. Śmierć w Just Cause 3 nie tylko nie niesie za sobą żadnych konsekwencji, to dodatkowo pozwala na uniknięcie wrogów i podejście do sprawy z innej strony. Przyznaję się bez bicia, że sam, w momencie kiedy osiągnąłem poziom piąty zainteresowania wrażych sił (kończący się często gęsto bombardowaniem mojej lokacji z niebios) podkładałem się bezczelnie pod lawinę ołowiu jaka w moją stronę leciała, zwyczajnie, żeby odsapnąć. Kiedy jednak czujemy się na siłach, możemy spokojnie walczyć z dwudziestoma nawet żołnierzami na raz i nie będzie to większy problem. Jak okaże się, że możemy tego nie przeżyć, wystarczy kilka razy przemieścić się za pomocą chwytaka, a system regeneracji zdrowia załatwi sprawę.

Oswobadzanie i zaprowadzanie porządku wiąże się z bonusami. Rebelianci, bo z nimi współpracujemy, dają nam pojazdy, znacznie ułatwiające rozgrywkę. Podobnie jak we wcześniejszych częściach, tak też i w Just Cause 3, wszystko polega na wybraniu miejsca, w które zrzut ma zostać dostarczony. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nagle, spada z nieba kontener, a w środku… no właśnie. W środku może być wszystko. Od pojazdów lądowo-gąsienicowych, przez łodzie, dosłownie po samoloty i śmigłowce. System zacny, ale nie udało mi się uniknąć karygodnego babola, polegającego na tym, że zrzut, w ramach uwalniania się z okowów stalowego kontenera, uszkadzał się i płonął, co zawsze kończyło się eksplozją. Niby mała rzecz, a potrafiła krwi napsuć. Dodatkowe bonusy, na jakie możemy liczyć, to możliwość rozbudowania naszego sprzętu. Najczęściej odbywa się to przez spory, przy czym szalenie monotonny system wyzwań. Nie da się nie wspomnieć jak męczące jest usprawnianie na przykład niezbędnego nam chwytaka. Na całej, rozległej mapie, są dosłownie cztery miejsca, które pozwolą na zwiększenie możliwości naszego najpożyteczniejszego narzędzia. Powodzenia życzę. Lista rzeczy jakie należy zrobić, żeby się odblokowały, to po prostu kpina. Żeby nie było, że nie ostrzegałem. W kwestii dodatkowych wyzwań, jakie gra przed nami stawia, to najczęściej polegają one na przejechaniu, przepłynięciu lub (khem) przeleceniu, przez tor składający się z kółek. Zupełnie jak w stareńkim Supermanie 64. I pomysł i wykonanie równie świeże, w obu przypadkach. Ostatni rodzaj wyzwań, to wyzwania destrukcji. Rozwal możliwie najwięcej w jak najkrótszym czasie? Jak w gieteła? Oooo tak. Niestety, ale smętne toto jak porcja rozwodnionego kisielu w przedszkolu państwowym, końcem lat 80-tych. Seria gier opierająca się na radosnym szerzeniu destrukcji i zbieraniu punktów chaosu stawia przed nami wyzwanie polegające na precyzyjnym, strzelaniu do stacjonarnych obiektów, dodatkowo NIE pod ostrzałem wroga. Szkoda, że nie da się ich uniknąć, bo bez ulepszeń sprzętu grać się nie da, a proces ulepszania jest smętniejszy niż finał zawodów w oglądaniu schnącej farby na czas. Swoja drogą ciekawe, jak twórcy gry tak bombastycznej położyli na łopatki tak istotny jej fragment. Kolejny minus, a szkoda, bo potencjał był niesamowity.

Ostatnie bolączki, z jakimi nie jestem w stanie się pogodzić, jest jeden drobny myk fabularny. Wyspa jaką przyszło nam oswobodzić to mocno włosko wyglądająca wyspa Medici. Nasz pierwszy łącznik z rebeliantami, to Mario, nasz brat, przyjaciel, krajan, druh. Bardziej włoskiej postaci zrobić się nie da. Miejsce w jakim spędzamy grę Just Cause 3, to miejsce, z którego nasz bohater pochodzi. Nasz bohater nazywa się Rico Rodriguez. Jakże mało włosko brzmi, nieprawdaż? W pierwszej i drugiej części Rico był latynosem z krwi i kości, siejącym postrach, rzucającym one linerami na prawo i lewo klonem Rambo. Tutaj? Tutaj skubany udaje Ezio Auditore. Mocno mi to przeszkadza, ale na dłuższą metę da się z tym żyć.

Celowo nie wspominam o fabule. Nie ma tego za wiele, ale jest na tyle ciekawa, że naprawdę trzeba poznać ją samemu. Nie porywa i na pewno nikt specjalnych nagród za to nie dostanie, ale uśmiać się momentami można, misje są zrobione rzetelnie. Nie ma się czego przyczepić.

Reasumując. Just Cause 3 jest sequelem, który zmienia stanowczo za mało. Całość rozgrywki to powielenie tego samego, co robiliśmy w części drugiej, z niewielką dozą usprawnień i w ładniejszej oprawie graficznej. Multiplayera, poza bezsensownym porównywaniem bezużytecznych statystyk nie ma, tryb kooperacji zaginął w lesie, a przyznać trzeba, że gra nie ucierpiałaby na pewno, gdyby dało się razem z kumplami rozwalić to i owo. Właśnie to najbardziej przeszkadza.

Just Cause 3 to bez wątpienia gra dająca mnóstwo dobrej zabawy, ale nie daje nam nic ponad to, co w dwójce już dostaliśmy niemal 6 lat temu.

Rzecz jasna, nie można gry oceniać tylko i wyłącznie na podstawie różnic z wcześniejszymi częściami, ale po takim czasie i po takiej rewolucji w rzeczach, które gry pozwalają robić, trzeba przyznać, że niedosyt pozostaje spory. Większy świat. bez wątpienia ładniejszy, system fizyczny pozwala na kolosalnie więcej, z całą pewnością zadowoli wielu. Kolejny otwarty świat do zwiedzania, ale osobiście przyznam, że bez takiego co-opa robi się zwyczajnie nudno. Dlaczego się aż tak upieram? Bo wziąwszy pod uwagę cenę produktu i ilość nudy jaka jest wpakowana w rozgrywkę, mowa tu oczywiście o wyzwaniach koniecznych do upgradu, to jeszcze jeden zawodnik na mapie naprawdę by pomógł. Z ust człowieka, który za multiplayerem ogólnie nie przepada, to naprawdę wiele mówi. Radosna rozpierducha, zdobywanie baz i oswobadzanie miejscowości do zabawia na wieeeeele godzin, ale poza tym, to za wiele ta gra nie oferuje. Jeśli traktujemy tę grę jako kolejnego sandboxa, w którym możemy się zatracić i bawić do woli, to ok, gra 10/10 i łapka w górę. Jeśli jednak oczekujemy od Just Cause 3 czegoś więcej, to niestety, może się okazać, że trochę tego mało. Samemu trzeba sobie tworzyć zabawę, często polegającą na podpięciu małego boostera rakietowego do skuterka, na którym siedzi starsza pani, albo podpięciu odrzutowca z cinquecento i wyczekiwaniu na wybuch, ale to chyba nie o to chodzi. Jeśli nie robimy tego czego wymaga zdrowy rozsądek, czyli zaliczania poszczególnych zadań przed nami stawianych w najbardziej optymalny sposób, to dopiero gra zaczyna być dobra, ale w takim wypadku, to ja dziękuję, ale poleżę. Najfajniejsza część gry leży schowana za ścianą prze-monotonnych wyzwań.

Jednym słowem – Just Cause 3 to najfajniejsza nudna gra, w jaką grałem w tym roku. Polecam.

 

Grę Just Cause 3 do recenzji udostępnił:

 

 

Kinguin to światowa platforma handlowa tylko dla kluczy do gier. Sprzedawcy przechodzą przez ścisłą weryfikację aby dostarczyć Ci najlepsze oferty na świecie.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

One reply on “Recenzja Just Cause 3. Najfajniejsze Meh… tego roku?”

  • MK
    4 maja 2016 at 21:23

    jak dla mnie to Medici nie jest typowo włoska, jest mieszanka Włoszczyzny, Portugalii/Brazylii i Hiszpanii/Meksyku. Język używany tak samo. Ogólnie taki śródziemnomorsko-karaibski klimat.