Dockin D Fine to jeden z tych głośników, który zawsze chciałem przetestować. Jest już na rynku kilka lat, a nawet pojawiły się dwa nowsze modele. Jego cena też się zmieniała i w sumie nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić ile kosztuje teraz. Nadarzyła się okazja, by sprawdzić tego „króla głośników” i na własnych uszach przekonać się jak bardzo „ryczy”. Zatem – jak to z nim jest?
Jeszcze przed testami podchodziłem do tego głośnika z ogromnym entuzjazmem, bo wiele dobrego przeczytałem o nim w sieci. A to, że najlepszy w swojej klasie, że fantastycznie wykonany, że gra wybitnie dobrze I tak dalej. I wiecie co, możliwość jego przetestowania wiele z tych rzeczy poddała weryfikacji. Wiem, że to dopiero początek recenzji, ale już jedno mogę wam zdradzić. To rzeczywiście kawał dobrego głośnika, ale szczerze spodziewałem się, że będzie lepszy.
Dockin D Fine na pewno nie jest jakąś autobusową „pierdziawką”.
To głośnik należący do tych większych, choć nadal określanym jako przenośnych. Swoje waży, bo jest to prawie dwa kilo, ale można go od góry złapać jedną dłonią i gdzieś przenieść (uważając jednoczenie, by się nie wyślizgnął). Przez to jak wygląda i jak został zbudowany mamy pewność, że to produkt z wyższej półki. Jest niezwykle solidnie, wszystko jest spasowane doskonale i nie ma praktycznie żadnej rzeczy do której można się przyczepić. Pod spodem mamy dwa plastry gumy, które trzymają głośnik na miejscu. Z pełnym przekonaniem napiszę, że to najlepiej wykonany głośnik jaki miałem na testowym biurku. Ma raczej klasyczną budowę, co akurat jest sporym plusem, bo lubię taki styl. Różne wariacje czarnego, tu metal, tam trochę gumy. Pod tym względem trzeba producentowi pogratulować, bo widać, że prezencja i jakość wykonania była dla niego istotna.

Przyciski są cztery i strasznie mi się podobają. Idealnie pasują do całej bryły, ale są też porządnie wykonane. Jeśli dobrze czuję, to są metalowe, więc nawet na przyciskach nie oszczędzano. Co więcej, mają raczej płaski, ale ciepły i nieco kauczukowy klik. Trzeba się z nimi polubić bo poza nimi czy opcjami w telefonie, gdy podłączymy go po BT, nie ma innej opcji obsługi. Nie ma pilota ani dedykowanej aplikacji, ale osobiście jest to dla mnie zbędne jak obecny rząd.
I jeśli istnieje jeszcze coś takiego jak „niemiecka jakość” to tutaj to widać i poniekąd czuć. A czy słychać?
Według specyfikacji Dockin D Fine ma prawdziwe 50 W mocy, co mimo wszystko przy takiej wielkości, może imponować. Z technicznej strony w „pudełku” o dłuższym boku niewiele mniejszym od kartki papier A4 i wysokości około 10 cm udało się zmieścić cztery przetworniki i dwa pasywne radiatory, odpowiedzialne za niskie tony.
Nie mam w zwyczaju puszczać muzy na maksa, bo według mnie nie o to w tym chodzi, ale powiedzmy, że zbliżyłem się do topowej głośności i wytrzymałem. Chwilę, ale jednak. I o ile tak w połowie czy w tak zwanym trybie „niech coś tam sobie leci w tle” nie mam powodów do zatykania uszów, tak czułem, że przy maksymalnej skali głośnik trochę się gubił. Nie było to niestety nic przyjemnego, a muzyka raczej należała do tych drażniących. Było słuchać, że robi co może może, ale nie zawsze mu się udaje. W bardzo dynamicznych, zróżnicowanych i elektronicznych utworach jest najgorzej, ale takie coś jak Josh Turner – Your Man czy ZZ Top – La Garage wchodzi jak złoto. Generalnie, nie jest najgorzej i tak też nie mogło być, ale spodziewałem się, że będzie znacznie lepiej. Szczególnie patrząc na cenę. Uwierzycie, że kiedyś za ten głośnik trzeba było wyłożyć na stół czterocyfrową kwotę?

Dockin ma w sumie wszystko co powinien mieć głośnik w… 2017 roku. Chodzi mi o to, że ten model swój wielki moment na rynku już miał i testując go teraz widzę, że przydałoby się np. Bluetooth 5.0. Ten ma Bluetooth 4.0. Pewnie gdybym testowałem go wcześniej, ten akapit byłby napisany z większym entuzjazmem. A wpłynęłoby na to na pewno NFC co akurat cenię, bo to znacznie przyspiesza parowanie (i trochę zalatuje Sony). Jest też niezatapialne gniazdo mini jack, ale żeby się do niego dostać zdjąć kapryśną zaślepkę. Tam też jest port do ładowania i USB, więc pendrive’a z muzyką też się wetknie. Na temat mniejszego USB nie ma co się rozpisywać, bo ma funkcję wyłącznie serwisową.
„Niezatapialnie” nie wzięło się z niczego i w sumie dopiero po tym jak to napisałem zorientowałem się, że takie określenie pasuje. Oczywiście nie wrzuci go na dwa dni do rzeki, ale woda ze szklanki, przelotny deszcz czy przypadkowe spryskanie szlauchem ogrodowym nie powinno narobić szkód. Głośnik wspiera IP55.
Pozostała jeszcze bateria i tu zapewnienia producenta można wsadzić między bajki. Podaje 10 godzin ciągłego działania, ale niestety nie podaje w jakich warunkach tzn. co i jak słuchamy. Okazuje się, że 6600 mAh wystarczy na niespełna pięć godzin działania i to jeszcze, gdy głośnik plumka sobie gdzieś w tle niż rozkręca imprezę. Ja testowałem go po Bluetooth puszczając muzykę ze Spotify. Zacząłem dokładnie o 15:10, a głośnik wyłączył się około godziny 19:30. No tu mnie rozczarował, co tu dużo pisać.
Dockin D Fine – czy warto?
Nastawiłem się, że Dockin D Fine mnie powali, chociaż na jedno kolano. I to poniekąd było zgubne. Rzeczywiście, może i mnie powalił, ale w chwili, gdy już prawie leżałem na ziemi, a wspomniane kolano bolało mnie od tygodnia. Sądziłem, że bez najmniejszego problemu trafi do mojego TOP 3. Spodziewałem się czegoś lepszego, a dostałem sprzęt w idealnym opakowaniu, który gra co najwyżej… znośnie. Może gdybym pobawił się jakimiś suwakami w equalizerze to byłoby lepiej, ale to nie tędy droga. Lepsze wrażenie pozostawił po sobie DOSS SoundBox XL, którego testowałem ponad dwa lata temu. Kosztował znacznie mniej, grał lepiej i pod względem ogólnego stosunku jakości do ceny wypadał lepiej. Dlatego jeśli rozglądacie się za większym grajkiem to poszukajcie właśnie tego.
A mnie jakoś bardziej podoba się dźwięk z dockina. W głośniku Doss dominuje w zasadzie bas a reszty nie ma. Przyjamniej z porównania na filmiku w youtube.